Galen prowadzi tutaj blog rowerowy

Galen

Wpisy archiwalne w kategorii

Długie wycieczki

Dystans całkowity:813.63 km (w terenie 15.00 km; 1.84%)
Czas w ruchu:40:55
Średnia prędkość:19.89 km/h
Maksymalna prędkość:59.47 km/h
Suma podjazdów:1100 m
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:116.23 km i 5h 50m
Więcej statystyk

Na komary i piasta

Sobota, 19 czerwca 2010 | dodano: 19.06.2010

Prognoza pogody na niedzielę była do bani, więc wycieczkę BS & friends (Agata, WrocNam, legendary, drBike, biker81, Argusiol i Mix) zaplanowaliśmy na sobotę. Początek dnia standardowo - pożar w burdelu. Wyjeżdżając z domu cisnąłem troszkę, żeby nie przesadzić ze spóźnieniem. Na miejsce dotarłem niemal na czas. Kwadrans akademicki i ruszyliśmy. Ja, już nie po raz pierwszy, pojechałem zostawiając plecak na ławce. Na szczęście drBike był czujny. Gdy wyjechaliśmy z miasta na "trasę" średnia mocno podskoczyła do ok. 30km/h. Może była to zasługa wiatru a może jesteśmy tacy wykokszeni? Kolejne km łykaliśmy w miarę sprawnie. Mieliśmy tylko jedną niemiłą sytuację. Jakiś debil w nowej Skodzie Okravi wymijał nas na długość swojego penisa, czyli ± 10 cm. Tak mnie to wkrewiło, że podjąłem się pościgu za ćwokiem ale mi zębatek zabrakło i mi uciekł :( Kiedy skończyły się asfalty zapuściliśmy się w drogę leśną (miała mieć 2km). Teren był moooocno podmokły. Miejscami woda stała po obu stronach drogi dosłownie milimetry poniżej poziomu samej drogi. Oczywiście można było zapieprzać i nałapać się 10 ton błota, ale po co? Wybraliśmy się na wycieczkę a nie na trening. Nie każdy z nas jechał na oponach terenowych, nie każdy z nas miał amortyzację w rowerze i nie każdy z nas lubi spędzać weekendowe popołudnia na namaczaniu i szorowaniu ciuchów i sprzętu. Gdy oszczędnym tempem dojechaliśmy do cywilizacji (Oławy) ustąpiły chmary komarów, które na terenach zalanych miejscami tworzyły ścianę, przez którą trzeba się było przebijać. Po szybkich zakupach złocistych izotoników opuściliśmy granice miasta, żeby walnąć się na trawie na pół godzinki i poplotkować. Niektórzy (Argusiol i Mix) nie podzielali tego rodzaju aktywności i pocisnęli swoim tempem do Wrocka. Po odrobinie lenistwa okazało się, że biker81 wyłapał kapcia ale usuwanie awarii nie trwało zbyt długo i już wkrótce zmagaliśmy się z wmordewindem cisnąc w kierunku Wrocka.
Wycieczka była super! Tym razem nie zwiedziliśmy zbyt wiele ale towarzystwo było wyborowe i czas upłynął bardzo miło. Do następnego!

P.S. Więcej fotek na blogach innych uczestników wyprawy.


Kategoria Długie wycieczki, Kręcenie korbą po Wrocku

Seta z plusem!

Sobota, 29 maja 2010 | dodano: 29.05.2010

A więc... Ehkm, ekhm! Dawno, dawno temu (jakieś 2 dni) za górami, za lasami wybuchł pożar w burdelu. Tak można by w skrócie opisać mój poranek przed wycieczką. Wstałem dość wcześniej i zabrałem się za robotę. Z początku montowałem podstawkę do licznika z Lincolna 1.25, bo ta w Salamandrze wyzionęła ducha. Później odwiedziłem prysznic i lodówkę. Miałem plan, żeby zrobić sobie kilka tostów na drogę ale okazało się, że na chlebie tostowym wyrosły sobie boczniaki. Shit! Szybka zmiana planów - będzie chleb z nutellą. Zaglądam do chlebaka - jest kilka kromek ale okazało się, że tu również pojawiła się już kolonia grzybków. Lekko wkurzony wziąłem moją platynową kartę Visa i poleciałem w obcisłych galotach do bankomatu. Tam kolejne 2 próby pobrania kasy na jakiekolwiek niezagrzybione pieczywo skończyły się fiaskiem. Bankomat zamiast wyplówać 200-o złotówki drukował tylko jakiś wkurzający paragonik z niepokojącymi informacjami. Mocno podirytowany wróciłem do domu i rozpocząłem eksplorację lodówki. Znalazłem 2 banany i kiełbachę (bez grzybów). Wyposażony w pewne minimum żywieniowe udałem się na miejsce spotkania, czyli na Wrocławski rynek pod pomnik Fredry.

Kiedy zjawiłem się na miejscu czekał już konkretny tłumek (przepraszam jeśli pominąłem kogoś ale mam alzhaiimera; wymieniam w kolejności mocno przypadkowej: Agata, WrocNam, Mlynarz, Jahoo81, drBike, mattik, alaaloe i niezrzeszony Tomek). Po chwili zjawił się zyła82 z oponką, w której pękła żyła. Proces łatania odbył się sprawnie, a po kwadransie akademickim zjawił się Blase i Kaisa. Wymieniliśmy uprzejmości i w drogę!

Początek trasy przez miasto mnie nie urzekł ale wraz z upływem kilometrów robiło się coraz ciekawiej. Całość trasy w 95% pokryła się z planem Mlynarza i przebiegała głównie asfaltami różnej jakości. Pierwszy popas zrobiliśmy w Szczodrem przy zniszczonym pałacyku. Przy akompaniamencie hitów z satelitów z odbywającego się nieopodal festynu dla dzieciaków rozwiązaliśmy z adminem problem braku powiadomień. Nie dochodzą Ci maile? A zaznaczasz ptaszkiem czekboksa? To zostaw ptaszka i klikaj myszką! Kiedy zebraliśmy się do dalszej drogi, naszło mnie, że nie zrobiłem żadnych fotek, więc zostałem z tyłu. Skończyło się to prawie zgubieniem peletonu, bo jak zwykle pojechałem nie tą drogą co trzeba. Kolejne kilometry i dotarliśmy do kościółka - rotundy w Stroniu. Akurat odbywały się przygotowania przed świętem Bożego Ciała. Sesja foto w koło budowli i dalej kilkaset metrów do prawdziwego celu - sklepu z Piastem. Z lodówki nie było ale chłodek w magazynie był zadowalający. Z piwem w plecaku postanowiliśmy udać się w jakieś miłe okolice i spożyć Piasta na kępce soczysto zielonej trawy, wśród świergotu ptaków i w cieple promieni słonecznych, bo pod spożywczakiem zajeżdżało lokalnymi smakoszami wina. Gdy skręciliśmy w polną drogę nikt nie przypuszczał, że kolejne 300 m, będzie błotną masakrą. Pierwszy szlak przecierał Mlynarz. Cześć osób pojechała za nim, część rozważała opcję zamordowania go. Po kilku minutach wszyscy znaleźliśmy się na rozjeżdżonej traktorem miedzy pola. Koleiny były dość głębokie, a błoto w tym miejscu suche, co tworzyło naturalne warunki do siedzenia z piwem. Wszystko co dobre szybko się kończy (mówię tu o Piaście, bo Kozackie było przeciętne/kiepskie) i trzeba było jeszcze 2 km klepowiskiem, zanim dojechaliśmy do asfaltu, gdzie można było trochę średnią dokręcić. Gdy dojechaliśmy do Bierutowa, zrobiliśmy kolejny odpoczynek. Jakoś nie urzekła mnie architektura tego miasteczka, więc nie siliłem się na fotografowanie. Następne kilometry doprowadziły nas do lasku pod Kijowicami, gdzie mieliśmy oglądać dwumetrowy krzyż pokutny. Niestety, jakiś lokalny debil zniszczył kilkusetletni kawał historii. Po co? Cholera wie... Może sobie tłuczniem placyk pod stodołą chciał wysypać? Troszkę zniesmaczeni zastanym faktem udaliśmy się leśnymi, mocno błotnistymi i zakomarzonymi duktami w stronę Chrząstawy, gdzie zrobiliśmy kolejny popasik i ruszyliśmy w stronę Wrocławia. Gdy dojechaliśmy do kładki zwierzynieckiej pod zoo, wymieniliśmy uprzejmości i każdy ruszył w swoją stronę. Ja wymęczony już troszkę wyścigami po wałach z Mlynarzem, Blasem i Jackiem, zamulałem przez miasto w towarzystwie Ali (do Grunwalda), WrocNama (do Legnickiej) i niezmordowanej Agaty, która odwiozła mnie pod domek i pokręciła z powrotem do domciu.

Wycieczka była mega wypasiona i już nie mogę się doczekać kolejnych kilometrów. Gratuluje wszystkim uczestnikom, dziękuje za super towarzystwo i do zobaczyska!



Kategoria Długie wycieczki, Kręcenie korbą po Wrocku

Slęża!

  • DST 124.18km
  • Czas 06:31
  • VAVG 19.06km/h
  • VMAX 59.47km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Podjazdy 1100m
  • Sprzęt Kelly's Salamander 2006 by Galen
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 17 maja 2010 | dodano: 17.05.2010

Nie będę tworzył przydługawego opisu tej wyprawy, żeby Was nie męczyć...

A więc, poranek pochmurny i bardzo wietrzny ale bez deszczu. Wyruszam lekko spóźniony na miejsce spotkania pod Wieżą Ciśnień. Mimo, że nie stąpam po pedałach zbyt mocno jadę ok. 30km/h. Wiatr w plecy jest bajeczny. Docieram na miejsce kilka minutek po czasie ale pod wieża czeka tylko WrocNam. Po krótkiej chwili zjawia się Blas i Kaisa a następnie Mlynarz, JPbike i Jahoo81. Witamy się, strzelamy grupową fotkę i palnik!

Początkowo zamulanie przez miasto ale jak tylko wyjechaliśmy na wioski i otwartą przestrzeń dostaliśmy wiatr w plecy i tempo wzrosło. Przez cały czas wisiały nad nami ołowiane chmury i było zimno. Każda zmiana kierunku jazdy była mocno odczuwalna, bo wiatr był na tyle porywisty, że utrudniał znacząco jazdę. Kolejne km łykaliśmy bezwiednie robiąc od czasu do czasu mały postój na zwiedzanie jakiejś lokalnej atrakcji. Przed podbojem Sobótki zrobiliśmy sobie większy popas w cukierni. Odczucia po konsumpcji były neutralne, bo kawa kosztowała tyle co słoik rozpuszczalnej i pączki z dżemem nie miały dżemu tylko niewielką ilość czegoś białego niewiadomego pochodzenia. Naładowani kaloriami zaczęliśmy podjazd do Przełęczy Topadła. Szło ciężko ale miarowo i bez komplikacji. Na przełęczy kilka głębszych oddechów i zaczął się bój z kątem nachylenia i nawierzchnią. Było ciężko a miejscami bardzo ciężko. Część uczestników wyprawy zrezygnowała z mielenia tłucznia tylnymi kołami i postanowiła wprowadzić rower, co na dłuższą metę okazało się bardziej męczące. Ja podjąłem wyzwanie i ciągnąłem do góry. Im bliżej szczytu, tym więcej przerw i podpórek. W 2/3 trasy zrobiłem siusiu i lżejszy o 1,5kg depnąłem dalej. Gdy dotarłem na szczyt przywitały mnie uśmiechnięte mordy, sesja zdjęciowa, porywisty wiatr, mgła i parszywie niska temperatura. Kiedy wszyscy byliśmy już w komplecie schroniliśmy się w (jak sama nazwa wskazuje) schronisku, gdzie piliśmy drogie piwo, grzańce i gorące kubki. Po błogim czasie spędzonym na plotkach w cieple murów schroniska przyszedł czas na powrót. Przyznam szczerze, że zjazd żółtym szlakiem do Przełęczy Tąpadła nie należał do najprzyjemniejszych. Były ciekawe odcinki, gdzie można było się porządnie rozpędzić ale dominowały fragmenty z luźnym tłuczniem, gdzie trzeba było mocno redukować prędkość i cholernie się skupiać, bo chwila nieuwagi groziła sporym kuku. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się żeby potrzaskać fotki innym zjeżdżającym z góry. Mi niestety nie udało się zrobić ani jednej choćby poprawnej fotki. Wszystko rozmazane, ciemne i nieostre. Na domiar złego zapomniałem zamontować licznika i nie nadrobiłem sobie średniej. Na drogę powrotną lekko zmodyfikowaliśmy trasę, bo sił już było coraz mniej. Cześć udało nam się przejechać z bocznym wiatrem ale końcówka pod wiatr do był koszmar. Mieliśmy też małą awarię. Asica zgubiła powietrze z dętki a Mlynarz wkręcił sobie snopek siana w piastę. Do 90km czułem, że mógłbym dokręcić co najmniej do 150km ale moje ambicje szybko wywiało i wymoczyło, bo zaczęło lać. Końcówki nie ma już właściwie co opisywać. Deszcz i zimno a do domu ciągle daleko. Gdy tylko przekroczyliśmy granicę Wrocławia zaczęły się jeszcze dziury i debile w samochodach, którzy chlapali na nas błotem. Na wysokości Szpitala Akademickiego podziękowaliśmy sobie za wspólny wyjazd i każdy pojechał w swoją stronę. Te ostatnie km były dla mnie najgorsze. Jeżdżę czasem tą trasą z pracy do domu i zazwyczaj wyciągam tu grubo ponad 20 a teraz, z uwagi na koszmarny wiatr, nie mogłem przekroczyć 15km/h. Gdy dowlokłem się do domu, zrzuciłem mokre ciuchy i zabrałem się za opróżnianie lodówki.

Podsumowując. Wycieczka bardzo udana! Do 90km żałowałem, że nie ma ze mną Agi, którą serdecznie pozdrawiam, ale końcówka była na tyle fatalna, że cieszyłem się, że Jej nie namówiłem, bo tylko by wymarzła.

Cały przebieg trasy w postaci traka z GPS'a umieszczę później. Więcej fotek dorzucę jak inni uczestnicy wypadu wypróżnią swoje aparaty :]

Pozdrawiam!


Kategoria Długie wycieczki, Kręcenie korbą po Wrocku

Przekroczona dawka... chemii z Biedronki!

Niedziela, 12 lipca 2009 | dodano: 12.07.2009

Rano otworzyłem jedno oko i wyjrzałem za okno... Deszcz! Shit! Nie będzie podboju Ślęży... Poszedłem spać... Kiedy otworzyłem drugie oko... Słońce! Zwlokłem się migiem, spakowałem klamoty i Agę i jazda! Wyjazd z Wrocka jakiś taki pokraczny ale dojechaliśmy do Smolca, następnie Pietrzykowice i zjeżdżamy do pit stop'u, żeby rzucić okiem na GPS i łyknąć power specyfiku z Biedrony. GPS zdechł... Nie naładowałem dziada... Nie wiemy którędy dalej jechać ale Ślęża przed nami, więc może pojedziemy "na czuja"? Kręcimy dalej: Biskupice Podgórne -> Małuszów i tu na horyzoncie jakiś koleś w obcisłych gatkach na Salamandrze. Na kierownicy dynda mu torba... Toomp! Ale jajca! Jesteśmy uratowani! Poznał nas po koszulce BS. Przywitaliśmy się i okazało się, że kręci na Ślężę. No to kręcimy razem... Zaczynają się podjazdy... Dowlekamy się z przerwami na Przełęcz Toompadła. Tutaj mały postój. Toomp zabrał się za to, za co ja nie zabrałem się od dłuuuuugiego czasu - regulację przerzutek Agi. Obrót śrubką tu, obrót śrubką tam i gotowe! Wjazd na Ślężę to prawdziwy koszar! Tony luźnych kamolców. Większość energii idzie psu w dupkę! Ktoś chciał dobrze ale nie dla rowerzystów... Podjazd staje się coraz bardziej stromy a mi ubywa sił... Pakuje do otworu gębowego garść rodzynek, zapijam Power chemią z Biedronki i jakoś wspinam się tnąc kolejne poziomice. I tak jeszcze kilka razy (z drobną przerwą na wprowadzanie przez kilka minut Salamandra). Na Ślęży kupa luda. Siadamy w trawie i rozpoczynamy wegetację. Nawet nam się fotek nie chce strzelać. Nadszedł czas na powrót. Z początku kamolce "wielkości telewizorów" i trzeba prowadzić rower. Mija nas kilku hard core'owców z ImMotion na fullach, którzy cisną na dół. Po chwili wyrastają kamyki o znacznie mniejszej frakcji i można śmigać. Zjazd w dół to bajka! Fantastyczne widoki, kamyki strzelają z pod opon na wszystkie strony, miejscami szlak przecinają strumyczki, bryzga błotko... Mniam! Dojeżdżamy do Sobótki. Mały popasik i tniemy asfalcikiem. Ciągle w dół... Mrrrrr... Lecimy przez różne wiochy. Siły jak by nawet tak bardzo mnie nie opuściły. W pewnym momencie natura mnie wezwała i musiałem na sikundę w krzaczki. Toomp i Aga jadą dalej a ja staram się odcedzić kartofelki tańcząc, bo nieopatrznie wybrałem krzaki z gniazdami komarów... Gonie uciekinierów co kosztuje mnie troszkę energii. Jeszcze kilka wsi i wbijamy na ruchliwą trasę 35 i przez Bielany Wrocławskie do centrum. Tutaj nasuwa mi się spostrzeżenie - Toomp jeździ po mieście "gorzej" niż ja! :] Dojeżdżamy do domu Agi i żegnamy Toompa. W domu dłuuuuuugi prysznic i reszta rodzynek. Z 400g paczki nie zostało prawie nic. Teraz jeszcze pierogi i... Przesadziłem i mnie zamuliło...
Podsumowując... TOTALNY CZAD!!! :]


-----------------------------------------------------------------------
Edit:
-----------------------------------------------------------------------
Później dorzucam kilka fotek od Toompa.


Kategoria Długie wycieczki, Kręcenie korbą po Wrocku

Długo wyczekiwana sobota nastała.

  • DST 115.50km
  • Czas 07:10
  • VAVG 16.12km/h
  • Temperatura 0.0°C
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 grudnia 2008 | dodano: 07.12.2008

Długo wyczekiwana sobota nastała. Przygotowania do Mini Nocnej Masakry zaczęły się już w piątkowy wieczór od konstrukcji oświetlenia na Masakrę. Bez dobrego strumienia światła nie było sensu zapuszczać się w błotne knieje.

Sobota rano upłynęła na wykańczaniu lampki i małym serwisie długo nie używanego roweru. Po 15:00 wyruszyłem z domciu, żeby zdążyć na 16:00 na umówione miejsce spotkania ekipy BS. Byłem na miejscu drugi - uprzedził mnie WrocNam. W przeciągu 10 min zjawiła się reszta ekipy w składzie: Blase, Mlynarz, Iskierka84, Jahoo, Kosma, DJK. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze Hose, a na miejscu w bazie w Kotowicach czekała jeszcze dwójka BikeStats'owiczów, Zielona i Michał.

Po odprawie, pobraniu map, kart i krótkiej naradzie ruszyliśmy. Nawigacją zajął się Młynarz, Blase i WrocNam, bez nich mogło by być niewesoło. Muszę przyznać, że organizatorzy zaprojektowali fantastyczne trasy. Można było "liznąć" każdego rodzaju nawierzchni. Były chyba wszelkie odmiany błota. Najbardziej w kość dawał chyba muł, po którym ślizgały się masakryczne opony. Chwilami nie dało się w ogóle jechać... Kostka i kamienie odbijały tyłek, a koleiny wymuszały ogromne skupienie i balans ciałem. Zdarzały się gleby i defekty. Pierwsza w krzakach wylądowała Asica (z mojej winy), gumę pierwszy złapał DJK. Później straciłem już rachubę.

Całość imprezy oprawiona była nieziemskim klimatem. Zupełne ciemności, gra cieni, wąskie ścieżki, masy błota i te światła. Trasy, które zjeździłem nie raz za dnia, w nocy nabierały zupełnie nowego wymiaru. Impreza przerosła moje oczekiwania. Było przefantastycznie!!!

Z początku zdobywanie punków szło nam dość powoli. Po 2,5h mieliśmy dopiero 4 ale sprawy nabierały tempa i kolejne kasowaliśmy jeden po drugim. Kilka minut przed północą zameldowaliśmy się w bazie, oddaliśmy karty i zasiedliśmy do żurku...? Niestety nie. Wyżarli wszystko i został tylko bigos. Dobre i to... Gdy się wszyscy najedli i ogrzeli troszkę, nadszedł czas na powrót. Najpierw okazało się, że Młynarz załapał kapciocha, Pożyczyłem mu swoją dętkę i już mieliśmy się zbierać, gdy usterkę odkrył WrocNam - kolejna guma. Ten cały odpoczynek chyba nas bardziej zmęczył i rozleniwił. Chciało się już do domu ale droga daleka i na dodatek zaczął padać śnieg z deszczem. Zamiast błota i terenu wybraliśmy opcję dłuższą ale płaska. Peleton się rozciągał z każdym metrem. Z początku czekaliśmy na siebie ale nie miało to sensu i w końcu każdy pojechał swoim tempem. Młynarz jak zwykle dał czadu! Za nim pocisnął Michał i Iskierka. Ja ciągnąłem się przez długi czas za Blasem i Moniką zostawiając z tyłu resztę ekipy. W pewnym momencie sił mi już brakło i glebnięte kolano dawało się mocno we znaki (podkreślam, że było to kolano, a nie głowa - zaprzeczam plotkom jakobym się podczas upadku podparł głową :D). W pojedynkę dowlokłem się mokry do Wrocławia i dalej już w stronę domu. Brak kalorii do spalania owocował lekkimi zawrotami głowy, więc co jakiś czas siadałem na chwilę w budach przystanków autobusowych, żeby odpocząć. Kiedy do domciu zostało mi już tak niewiele na wysokości Carrefour'a z koła zlazło mi powietrze, a że nie miałem już dętki pozostało mi prowadzenie roweru. Marzłem i mokłem ale odległość do ciepłego wyrka była coraz mniejsza... Na wysokości Fat'u minęły mnie Jahoo i Kosma, deklarując pomoc ale nie chciałem już męczyć dziewczyn :]

Na miejsce dotarłem po 4:00. Pierwsze co zrobiłem, to zrzuciłem mokre ciuchy i strzeliłem sobie jajeczniczkę z 5 jajek.

Dziś jestem lekko przeziębiony, napier**** mnie kolano ale było warto!

Pozdrowienia dla całej ekipy!

P.S. Blase tak jak obiecałem podaje parametry lampki:
- halogenik diodowy (barwa zimna) 3,5W, 12V - cena ok. 25zł
- akumulator 12V, 4,5Ah - ceny zależne od pojemności
- kabelek i włącznik - parę zł.
- rolka taśmy izolacyjnej 2zł
- taśmy samozaciskowe czarne 1zł

- uchwyt od starej lampki z Lidla - bezcenny
- stara torebka podsiodłowa 10zł


Kategoria Długie wycieczki

Kolejny dzień rekonwalescencji. Jutrzejszy

  • DST 101.60km
  • Czas 04:50
  • VAVG 21.02km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 6 lipca 2008 | dodano: 06.07.2008

Kolejny dzień rekonwalescencji. Jutrzejszy wyjazd nadal mnie wkurza, więc dziś do odreagowania było sporo. Chciałem się wybrać na Ślężę. Kusiła mnie od dłuższego czasu. Ostatni raz byłem tam z Agą 4 lata temu. Chciałem skopiować trasę od Toomp'a, bo wiem, że sporo razy zwiedzał te okolice ale niestety padł mi net i kicha. Początki już były ciężkie. Sporo słońca i dość silmy wiatr. Po ok. 15 km byłem już lekko zmęczony ale "łyknąłem" Owsiankę i dalej w drogę! Jechałem na czuja i trochę sugerowałam się kiedyś skopiowana trasą z portalu wRower.pl. Oczywiście zgubiłem się już na samym początku. Dobrze, że Ślęża jest w miarę wysoka i było ją widać bez przerwy. Żeby nie było, to nie koniec mojego debilizmu. Będąc już w Sobótce postanowiłem wjechać na szczyt. U podnóża góry startowały 2 szlaki rowerowe. Oczywiście nie było mapki i ich przebiegiem, a ja nie miałem pojęcia którędy one biegną. Skusiłem się na niebieski. Męczyłem podjazd masakrycznie. Wychodziły mi wszystkie żyły. Nagle zrobiło się w dól, co wydało się dość podejrzane, bo na szczyt na pewno jedzie się w górę. Ale skoro szlak tak prowadzi... No i doprowadził do asfaltu. Szok! Co tu robić dalej? Jadę szlakiem... Po 2km zjazdu z prędkością 45km/h nie miałem już sił się wracać. Tak jak szlak prowadził dalej objechałem w koło całą gorę i wylądowałem znów w Sobótce. Droga powrotna była nieco inna. Byłem wymęczony i wkurzony, że tak poplątałem i zdecydowałem się na spory kawałek asfaltu droga szybkiego ruchu w kierunku na Wrocław. Nie było źle. Ruch w niedzielę raczej niewielki.
Po wszystkim wziąłem długi prysznic i dopiero wtedy zwróciłem uwagę, że całe przedramiona i ryjek mam spalone prawie na wiór. Mam nadzieję, że skóra mi z głowy nie będzie schodziła. Hmmm... To na tyle? Do następnego!


Kategoria Kręcenie korbą po Wrocku, Długie wycieczki

Nie wiem od czego zacząć,

  • DST 112.85km
  • Teren 15.00km
  • Czas 05:26
  • VAVG 20.77km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 lutego 2008 | dodano: 24.02.2008

Nie wiem od czego zacząć, wiec chyba zacznę od początku. Ok. 9:35 pojechałem po Agę. Mieliśmy stawić się o 10:30 na ul. Dubois. Byliśmy troszkę wcześniej i trochę się przestraszyliśmy, bo nie było widać nikogo. Po kilku minutkach krążenia zaczęli zjawiać się pierwsi uczestnicy wypadu. Kilka osób się leciusieńko spóźniło. Część nie dojechała wcale (żałujcie Blas i Czesiek i ktoś :P). Po kilku minutkach obrad, dokąd mamy jechać, wykluła się pewna opcja. Prowadzi nas Piotrek w stronę Obornik. Z początku jechaliśmy za Wrocław asfaltami. Po drodze minęliśmy grupę profesjonalistów. Zaczęliśmy się zastanawiać kiedy nas przegonią :] Wyjazd z Wrocka nie obył się bez przygód. Dwójka z naszych niezauważenie opuściła peleton. Jak się okazało po telefonicznych konsultacjach jeden z nich wpadł pod samochód. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Czekaliśmy na nich w Paniowicach. W międzyczasie śmignęli wcześniej widziani pro na kolarkach i część na góralach. Kiedy dojechały „zguby” ruszyliśmy dalej. Droga robiła się coraz bardziej pagórkowata. Od czasu do czasu robiliśmy małe postoje w przydrożnych sklepach. Większy odpoczynek zrobiliśmy w Lubnowie czekając przy piwku na Fokusa, który od rana składał rower i później nas gonił. Pożegnaliśmy też jednego z braci scott’owców (sorki ale nie mam pamięci do imion). W uzupełnionym i uszczuplonym za razem składzie ruszyliśmy w stronę. Po drodze Piotrek namówił nas na małe zboczenie z trasy i dojazd do ładnego klasztoru w miejscowości Bagno. Prowadziła tam piaszczysta droga i peleton wyraźnie się rozciągnął. Już na miejscu okazało się, że znów kogoś brakuje. Nieszczęśnik nie wiedział, że w pewnym momencie odbiliśmy w lewo i zjechał drogą na sam dół. Później krążył po okolicy w momencie, kiedy my wypasaliśmy się na trawce i Aśka telefonicznie próbowała Go do nas naprowadzić. Z Bagna ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie było ze mną tak źle do momentu, w którym odbiliśmy z ruchliwego asfaltu na mało rozjeżdżone wały. Wtedy dopadł mnie mega kryzys. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie miałem. Z braku jedzenia zrobiło mi się słabo i kręciło masakrycznie w głowie. Zmniejszyliśmy więc tempo i robiliśmy małe przerwy. Tłuczenie się tymi wałami przez kilka km znacznie obniżyło średnią naszego wypadu. Ja z metra na metr byłem coraz słabszy. Kiedy dotarliśmy już do asfaltu ekipa pomknęła, a ja nadal miękłem. Musiałem zrobić sobie małą przerwę. Siadłem w rowie i zacząłem sapać :] Została ze mną Aga (po której nie było widać prawie w ogóle zmęczenia). Po chwili zawróciła jeszcze mała grupka zaniepokojona moim wygrzewaniem trawy w rowie. Zrobiło mi się strasznie wstyd. Przypomniało mi się, że mam jeszcze słodką herbatę w termosie. Czym prędzej spożyłem całą zawartość i na rower! Nie sądziłem, że efekty tego „doładowania” będą aż tak duże. Poczułem znowu siły i jazda! W Lasku Osobowickim ja, Aga i Jeden_z_Braci podziękowaliśmy i pożegnaliśmy się z reszta, która ruszyła w las w celu rozpalenia ognia i skonsumowania kiełbasek. My nie mieliśmy już czasu na kiełbaski, a szkoda. Pod mostem Milenijnym odbiłem już w stronę domciu. Doczłapałem się w końcu i wlazłem z całym majdanem do pokoju. Nie miałem już siły zanieść gratów do mojej kanciapki rowerowej. Mama poratowała mnie schaboszczakiem z ziemniaczkami. Było mi mało więc wtrząchnąłem jeszcze kanapki i ok. 13 michałków. Po „obiedzie” nadszedł czas się wypluskać. Wlazłem do wanny i zasnąłem :D

Mam nadzieję, że komuś udało się przebrnąć przez tą „ścianę tekstu”. Pozdrawiam serdecznie wszystkich uczestników wyprawy i tych, którzy tu zaglądają.

Na koniec mały bilansik zysków i strat:
- straty: maaasa kalorii, naskórek na jądrach
- zyski: spaliłem maaasę kalorii, zwiedziłem super tereny, poznałem fantastycznych ludzi, trzasnąłem setę

Trasa skopiowana od Agi:
Wrocław -> Wrocław Świniary -> Szewce (tam odbicie z drogi głównej) -> Paniowice -> Kotowice -> Raków -> Uraz -> Lubnów -> Oborniki Śląskie -> Rościsławice -> Wielka Lipa -> Bagno. Powrót bardzo podobny.


Kategoria Kręcenie korbą po Wrocku, Długie wycieczki